Wszystkie wątki, jakie poruszam na tych stronach, każde omawiane zagadnienie czy problem, poparte są moim własnym doświadczeniem, moimi wewnętrznymi poszukiwaniami i przemyśleniami, którymi postanowiłam się podzielić. Z kilku ważnych dla mnie powodów.
     Po pierwsze: być może mój przykład, ukazujący osobiste zmagania, pomoże choćby jednej ludzkiej istocie podążającej podobną drogą do wolności wewnętrznej. Wolności, którą  możemy wyłacznie dać sobie sami.
     Drugim powodem tych „odsłon” jest uwalnianie, poprzez słowo pisane, pewnego ładunku energii, który od dawna się tego domaga. Dzięki temu procesowi łatwiej jest mi obserwować samą siebie i dostrzegać krążące w mojej przestrzeni potencjały, które mają szansę ujrzenia światła dziennego w postaci idei czy myśli płynących wprost z mojego serca. Każdorazowym kontaktem z moją pasją, obojętnie czym ona by była: tańcem, malowaniem obrazów czy też pisaniem, wchodzę w stan drugiej uwagi. Można to zjawisko nazwać również medytacją dynamiczną: kiedy łącząc się ze swoim sercem, oddaję się cała temu zajęciu, wydobywając z siebie to, czego świadomy umysł nie dostrzega.
     Pisanie zatem jest dla mnie jedną z form medytacji, pozwalającej mi zrozumieć różne płaszczyzny swojego życia.
     Tym razem pragnę poświęcić moje rozważania – strachowi.
     Niemało go było w moim życiu i, jak się okazuje, mimo usuwania go warstwa po warstwie, wciąż jeszcze gdzieś w zakamarkach jakaś ukryta jego forma wyłania się, dając o sobie znać.
     I tu nasuwa się pytanie: kto jest mocniejszy – my czy nasz strach? Czy wobec naszego strachu jesteśmy bezradni? W jaki sposób mierzyć się z nim tak, aby nie urósł w siłę i nie tylko nie pokonał nas, ale mógł być wręcz naszym sprzymierzeńcem?
     Wszystko czego doświadczamy, bez względu czy utożsamiamy to ze Światłem czy też z Ciemnością, służy jakiemuś celowi. Zdążyłam się też przekonać, że tam, gdzie „najciemniej”, można znaleźć cenny skarb, który odkryty przez nas, z pewnością przysłuży się do naszego wzrostu duchowego.
     Jak już pisałam: nie miałam szczęśliwego dzieciństwa. Lata te pozostawiły we mnie ślad w postaci lęków i bardzo zawężonego zaufania do siebie i świata – w wyniku czego zamknęłam się w sobie. Wszystkie moje przemyślenia i zmagania pozostawały w obrębie mojej duszy i w umyśle. Bojąc się ludzkich osądów – choć problem nie dotyczył bezpośrednio mnie, ale mojego Ojca – nie chciałam, aby świat o nim wiedział. Najbezpieczniej więc dla mnie było – milczeć.
     A milczenie podszyte było strachem. Opanowywał mnie paraliżujący strach przed wypowiadaniem się przy jakiejkolwiek okazji, nawet w latach szkolnych w klasie, kiedy wzywana byłam do odpowiedzi. Choć materiał miałam opanowany i byłam przygotowana, niejednokrotnie nie wypadałam dobrze. Natomiast wykazywałam się w pracach pisemnych, kiedy nie musiałam posługiwać się głosem.
     Jak wiemy, człowiek to nie tylko fizyczna powłoka, ale również ciało energetyczne. Co działo się ze mną, kiedy energia słów nie była uwalniana? Skumulowana i wciąż blokowana, zaatakowała tarczycę, która umiejscowiona jest na poziomie czakry gardła, odpowiadającej za komunikowanie się. Długoletnie, nie odkryte przez lekarzy problemy z tym gruczołem, doprowadziły mnie do nerwicy i osłabienia całego ciała.
     Wszystko, o czym piszę, przez długi czas pozostawało dla mnie zagadką, której nie mogłam rozwiązać. – Skąd się to wszystko wzięło? – pytałam. – Przecież niejedno dziecko miało podobne problemy, a jednak nie przeszkadzało mu to w mówieniu!
     Mijały lata… W wyniku operacji pozbyłam się chorej tarczycy, ale, jak się okazało, nie problemu. Blokady w mówieniu i towarzyszący temu strach nie ustępowały. Dopiero po pewnym czasie, kiedy zagłębiłam się w sprawach dotyczących świadomości i w szerzej pojętej duchowości, dotarło do mnie, że choroby to nie kara od Boga czy też niesprawiedliwy przypadek, ale zupełnie coś innego! To utrata harmonii i wewnętrznej równowagi, to niedawanie sobie prawa do miłości samego siebie. To bycie w opozycji do własnego wewnętrznego Boga, to niezgoda z własnym „Ja”. Innymi słowy: choroba to odbicie naszego życia, a każdy chorobowy symptom to ważna informacja dla nas od naszej duszy! To jej wołanie. Tak! Dzisiaj jestem przekonana, że w taki oto sposób Wszechświat/Bóg informuje  nas o życiu w sprzeczności z własną duszą, co w dalszej konsekwencji przekłada się na nasze ciało fizyczne – bo czemu miałaby służyć choroba, jeśli nie temu?
     Choroby to następny rozdział, którym warto się zająć, ale ja pragnę wypowiedzieć się na temat strachu – choć oba zjawiska ze sobą sąsiadują, bo przecież od strachu do choroby, jak się okazuje, niedługa droga.
     Czym tak naprawdę jest strach? Podobnie jak Miłość, jest jedną z części Stworzenia. Jest w gruncie rzeczy czymś, co prowadzi nas w nieznane, co pozwala nam odkrywać siebie i świat. Strach sam w sobie nie jest zły. Złe jest osądzające podejście do niego i etykietka, jaka do niego przylgnęła, wmawiające ludziom, że jest czymś negatywnym! Jeśli cokolwiek już nazywamy negatywnym, to tych, którzy ów strach świadomie tworzą i wykorzystują, aby pogrążać kolejne pokolenia w ciemności, strasząc piekłem, diabłami, Apokalipsą czy wojnami!
     Choć teraz, tak naprawdę, nawet od osądzania ciemnej strony jestem daleka. Poznając mechanizmy działania Wszechświata, wiem, że Ciemność to również nasze „lustro” i nie manifestowałoby się ono, gdyby go w naszym wnętrzu nie było. Tak trafne jest w tym miejscu powiedzenie: „Chcesz zmienić świat, zmień siebie”, a całe zło zniknie.
     Ale wracając do tematu… Jakże często wzmacniamy uczucie strachu poprzez zasilanie go  dodatkowymi negatywnymi emocjami, poprzez stawianie mu oporu. A jak się okazuje, można go zaakceptować i traktować bardzo naturalnie: jako coś, co po prostu jest obok miłości i innych uczuć.
     Najczęściej jednak „dolewamy oliwy do ognia”, potępiając go i odrzucając, a czasem spychając na dno serca. Wówczas strach staje się naszym wrogiem i urasta do wielkich rozmiarów – czyli ma tzw. wielkie oczy. A taki strach nie tylko paraliżuje i obezwładnia nas, ale blokuje w rozwoju, nie pozwalając nam zrobić kroku do przodu. Nie możemy zatem wkraczać w cenne doświadczenia życia, które mogłyby poszerzyć naszą świadomość.
     I ze mną tak właśnie było. Do pewnego czasu obficie karmiłam swój strach. Trwało to do momentu, kiedy miałam już po prostu dość i zmęczona zaprzestałam z nim walki. Postanowiłam go zaakceptować i „otoczyć opieką”.
     Co się okazało? Strach, któremu ulegałam, nie pochodził tylko i wyłącznie z doświadczeń obecnego życia. W tym życiu on się tylko jakby przypominał. Dawał mi znać, że zaistniało coś, czego nie uwolniłam wcześniej. Nie rozświetlone – a tym samym nie uwolnione – sytuacje i doświadczenia jednego wcielenia, stają się naszym bagażem, który przenosimy do następnego życia. I wtedy albo powielamy wcześniejsze programy i kontynuujemy wciąż to samo, skazując siebie przez wieki na podobne lekcje – albo też budzimy się i ze zrozumieniem kładziemy temu kres.
     Człowiek podświadomie czuje, jakie doświadczenia mocno zapisały się w jego duszy w innych wcieleniach. Wystarczy zaobserwować, jakie zdarzenia budzą w nas największe emocje, co nas wyprowadza z równowagi, co przynosi ból i w jakich sytuacjach się boimy. To wszystko mówi nam o nas. Często oglądając filmy, potrafimy pewne sceny szczególnie mocno przeżywać, choć u innych niekoniecznie wzbudzają takie same uczucia. Dzieje się tak dlatego, że każdy z nas ma inne, nieuświadomione, ale odczuwalne doświadczenia z Przeszłości i tym samym inne płaszczyzny życia do uzdrowienia.
     Ja również niektóre sytuacje odczuwałam bardzo boleśnie i dotkliwie. W jednym z moich wcieleń, jak się dowiedziałam, byłam maltretowana za wolnomyślicielstwo. Wiadomo, co to określenie oznacza. Można się więc domyślić, że poniosłam karę za prawdy swego serca, które miałam odwagę głosić.
     I tu kryła się przyczyna mojego dotkliwego problemu, bowiem wydarzyło się coś, co spowodowało moją blokadę, co zaszczepiło we mnie strach przed wypowiadaniem się. Mój „demon” był  więc skrywającym się w Przeszłości aspektem mnie samej, który tam utknął. Dlatego to nie sytuacja w domu była powodem mojego zamknięcia się. Ona była tylko przypomnieniem o zablokowanej części mojej energii, która wciąż domagała się uwolnienia.
     Zrozumienie i świadomość przynoszą uzdrowienie. Nie ma innej drogi do pokonania strachu jak ta, w której spotykamy się z nim „twarzą w twarz”. Ucieczka nie jest rozwiązaniem. Nie sposób żyć i uciekać przed każdą możliwością wypowiadania się.
     Dlatego postanowiłam terroryzującego mnie „demona” przechytrzyć i zamiast traktować go jak wroga – dodając mu tym samym siły – zaczęłam go akceptować, a on, w miarę upływy czasu… „rozpuszczał się”! Choć do dzisiaj nie czuję się komfortowo przemawiając, nie uciekam już od każdej nadarzającej się ku temu okazji.
     Pewnie nie jest też przypadkiem, że Wszechświat postawił na mojej drodze przyjaciółkę, która szkoli studentów w zakresie pracy mózgu, samodoskonalenia i świadomości . Jak się okazuje, ja, która swoją wiedzę czerpałam z zupełnie innego źródła i zdobyłam ją w oparciu o rozwój duchowy, mogę się z nią bardzo dobrze porozumieć. I jest to tak daleko idące zrozumienie, że od czasu do czasu jestem przez nią zapraszana na uczelnię jako wykładowca! I tu nie chodzi o przechwalanie się, choć jest to dla mnie miłe, ale o podkreślenie faktu, jak bardzo można wyjść swojemu strachowi naprzeciw!
     Wszystko mogłoby się wydawać przypadkiem, ale ja wiem, że takowych nie ma, bo to, co spotykamy: każdego człowieka i każdą sytauację, przyciągamy do siebie jak magnes. Czyż propozycja tychże wykładów nie jest odpowiedzią na powziętą przeze mnie decyzję zmierzenia się ze swoim „demonem”?
     Dlatego, jeśli mogę coś doradzić w tej kwestii czytającym niniejszy tekst: nie uciekajcie przed własnym strachem, ale wchodźcie głęboko w siebie i własne uczucia, rozpoznając je. Pozwólcie odejść tym przebrzmiałym cierpieniom i obawom, które niepotrzebnie powracając, zatruwają obecne życie. Zapewniam Was, że warto, bo wynurzając się z ciemności, zobaczycie wreszcie jasne światło i odczujecie upragnioną wolność.
     Być może opisana przeze mnie przygoda z własnym strachem, a właściwie z jednym przejawem strachu – bo jak wiemy, jest ich wiele – przysłuży się komuś. Wielu przecież ma w sobie ukryte lęki i obawy, np. przed ośmieszeniem się czy też strach przed nowym wyzwaniem, przed zmianą czy jeszcze czymś innym. Cokolwiek by to było, zawsze wiąże się z poczuciem separacji od Źródła i z cierpieniem.
     Dlatego warto się zająć tym, co odczuwacie szczególnie dotkliwie, co wywołuje w Waszym sercu uczucie strachu. Może to być ślad przeszłych wcieleń, który mocno zapisał się w podświadomości i w związku z tym Wasz umysł odtwarza wciąż te same emocje przy podobnym, choćby niewielkim problemie. Umysł ma zdolność kojarzenia zaistniałego zdarzenia z przeżytą niegdyś traumą.

     Tak więc nie bójcie własnego strachu, bo w istocie ma on tylko „wielkie oczy” i  sam w sobie nie jest szkodliwy, a przy odpowiednim podejściu do niego, może posłużyć jako drogowskaz do nowej, lepszej rzeczywistości.

                                                                                          Złotobrązowa

 

     Kochani, dziękuję z całego serca za Wasze pierwsze wpisy! Wiele naprawdę dla mnie znaczą!
Dzisiaj pragnę podzielić się z Wami moim tekstem sprzed lat, kiedy to po raz pierwszy odważyłam się sprecyzować i przelać na papier swoje przemyślenia i obserwacje oraz uczucia, jakie towarzyszyły mi, kiedy moje serce zaczęło buntować się przeciwko prawdom narzuconym. Prawdy te posłusznie przyjmowalam, nie rozumiejąc wtedy, że poza nimi kryje się piękniejszy świat i prawdziwa wolność oraz Bóg, jakiego wreszcie mogę zaakceptować.
Przemyślenia te spisywane były dużo wcześniej. Teraz, dzięki „przepustce” do nowego świata, jakiej sobie udzieliłam, znalazłam wiele odpowiedzi na dręczące mnie wówczas pytania.
Postanowiłam opublikować je, gdyż w czasach, kiedy Światło dociera do nas ze wszystkich niemalże stron, wielu z Was będzie przechodziło podobny proces. Wielu czuje – choć nie zawsze o tym głośno mówi – że „stare” ich nie przekonuje, nie trafia do nich, a obłuda i kłamstwa są już nie do zniesienia. Dlatego być może artykuł ten będzie pewnego rodzaju krokiem do duchowego wyzwolenia i sięgnięcia po „nowe”.
W taki oto sposób zaczęło się moje przebudzenie.

 

 Tajemnice mojej szuflady…

Każdy człowiek przeżywa różne okresy, otrzymuje od życia wciąż nowe doświadczenia, pasuje się z burzami, walczy na zakrętach. Liczne wydarzenia przynoszą każdemu nowe emocje, dostarczają bogactwo przemyśleń, umożliwiają na nowo spojrzeć na otaczający świat i rzeczywistość.
Wszyscy twierdzimy, że życie stało się szybkie, że zabijamy się, aby podołać rozlicznym obowiązkom związanym przede wszystkim z zapewnieniem bytu sobie i rodzinie. Nie zostaje nam wiele czasu na to, aby się zatrzymać, spokojnie usiąść i porozmyślać nad sensem tego wszystkiego, co nas spotyka i czego doświadczamy, czyli nad tym, co zwykło nazywać się „życiem”. Pod tym względem moje życie  nie różniło się od egzystencji wielu innych kobiet żyjących  i wychowujących dzieci na migracji.
Wychowałam się w duchu katolickim, więc już jako dziecko przyswoiłam sobie to, co usłyszałam w domu, w kościele i na lekcjach religii. Przyznam, że wiele spraw już w młodości nie dawało mi spokoju, wiele pytań zaprzątało głowę i dręczyło, ale udawałam wtedy, że  głosów tych nie słyszę. Nie mogło być inaczej, bo wszystko czego mnie uczono, należało przyjmować jako pewnik. Wiadomo przecież, że na tym polega wiara. Oddana Bogu i wierna rodzicielskim chęciom tłumiłam skutecznie wszystkie wątpliwości, ujarzmiałam niepokorne pytania, zaś wszystko, co najbardziej mnie trapiło, co domagało się wyjaśnienia, wkładałam do szuflady z napisem: “Rzeczy nieużyteczne”. I leżały tam te pytania, nie robiły w życiu niepotrzebnego zamieszania, trwałam w wymarzonej harmonii i ładzie.
Potem było małżeństwo, dzieci, emigracja, czyli to pędzące z prędkością światła  życie. Dzieci wreszcie dorosły, a życie tak jaby trochę zwolniło i znalazł się wtedy czas, aby zajrzeć do mojej, jak się okazało,  pełnej po brzegi szufladki. I teraz właśnie  wyciągam z niej zakurzone pytania, przyglądam się niewyjaśnionym problemom i temu, czemu powinnam się wreszcie przyjrzeć.
Mam nadzieję, że to, o czym chcę napisać nie obrazi czytelników. Jestem świadoma, że być może dotknę niejedno ludzkie serce, ale wierzę, że znajdą się i tacy, nie mniej wrażliwi, którzy, podobnie jak ja, pozwolą sobie na chwilę odwagi, by samemu spróbować poszukać odpowiedzi na takie pytania, kierując się własnym sercem i rozumem. Choć przyznać trzeba, że niełatwo łamać sobie głowę takimi problemami po czterdziestce!
Nie tylko wiara katolicka, ale również inne wyznania zakładają bardzo sprytnie, wpajając w świadomość ludzką już od kołyski zasady religijne. Zanim każdy z nas nauczy się samodzielnie myśleć, zanim zacznie odróżniać to, co jest białe, od tego, co jest czarne, prawdę od kłamstwa, zanim jeszcze zacznie logicznie rozumować i obiektywnie oceniać rzeczywistość, ma już wpojone pewne schematy, wdrukowane matryce, zapisane z góry uprzedzenia. Dlatego dojrzałemu człowiekowi bardzo ciężko jest uelastycznić ukierunkowany już rozum, aby spróbować odpowiedzieć samodzielnie na pewne kwestie, które, pomimo zwariowanego tempa i szybkiego życia, z powodu swej wagi powinny być chyba bardziej docenione.
Nauczają  nas, że Bóg jest dobrym, kochającym i sprawiedliwym Ojcem. Osobiście wierzę, że On taki jest, ale treści owego nauczania, tak jak przedstawia je religia, stoją – dochodzę do wniosku – w sprzeczności z ową nauką. Pomyślmy: Czy dobry i sprawiedliwy Ojciec mógłby tak nierozsądnie i niesprawiedliwie rozrzucić ludzi po całej kuli ziemskiej, różniąc ich kolorem skóry,  talentami, zamożnością, dając jednemu dobrych a drugiemu złych rodziców, czyli nie zapewniając ludziom równego startu? Czy kochający i sprawiedliwy ojciec miałby być niesprawiedliwy już na samym wstępie? Czy życie dziecka alkoholika, zboczeńca czy bandyty może równać się z życiem dziecka wychowanego w harmonii przez kochających rodziców? Czy takie dziecko będzie umiało oceniać rzeczywistość i wkraczać w nią z dobrym nastawieniem, bez poczucia krzywdy i bez agresji? Przecież ono już wie, że szczęście i raj nie są dla niego! W imię czego jedne dzieci maja raj a inne piekło?
Długo nad tym myślałam (z racji zaszczepionej we mnie religii niełatwo mi to napisać) ale jedynym racjonalnym wytłumaczeniem, które w tym wzgledzie może obronić sprawiedliwość boską, jest reinkarnacja. Koncepcja ta przez kilka wieków była akceptowana przez Kościół, ale w końcu została odrzucona. Dlaczego tak się stało? Myślę, że każdy człowiek ma możliwość doświadczenia wszystkiego, ale nie dokonuje się to w jednym życiu. Dlatego musimy wcielać się w różne „życia”, aby zbierać doświadczenia i zakosztować wszystkiego, przeżyć każdą emocję, obejrzeć wszystkie odcienie i skosztować wszystkich smaków życia. Na tym polega przecież doświadczenie. Byliśmy więc już bogaci i biedni, porzuceni i odrzuceni, skrzywdzeni, zabijaliśmy i byliśmy zabijani, kochaliśmy i byliśmy niekochani, doswiadczaliśmy niewoli, ale również odbieraliśmy wolność innym….
Często zastanawiamy się, skąd biorą się fobie, lęki czy też talenty, jakie przejawiamy w jakiejś dziedzinie, które towarzyszą nam prawie od kołyski, a nie mogły być dziedziczone po rodzicach. Pytamy, skąd się to wzięło? Przecież w życiu nie zaistniało nic, co mogłoby te fobie czy talenty wywołać?
Nie będę już wspominała o ludziach, którzy pamiętają swoje poprzednie wcielenia.  W dobie internetu wiemy, że tacy istnieją.  Znane są również wyniki badań naukowych nad reinkarnacją. A jednak w XXI wieku łatwiej kogoś uznać za wariata czy zrobić z niego opętanego niż przyjąć fakt o pamięci wcieleń, jako możliwości, która nie powinna być wykluczona w gatunku ludzkim.
Powróćmy do tematu sprzeczności, jaką odczuwamy, odbierając deklaracje o boskiej dobroci i konfrontując je z wizją Boga – mściwego i wiecznie obrażonego na  świat i człowieka despoty. Taki Bóg-Tyran uwielbia ludzkie kajanie się, a sam z wyniosłą obojętnością rozdziela łaski, dzięki którym człowiekowi się wiedzie. Gdy jednak tych łask zbraknie, istota ludzka stacza się na dno. Jeżeli więc te łaski udzielane są wedle jakichś prawideł, to czy mamy wpływ na cokolwiek? Znów cisną się pytania i dylematy, kolidujące z wpojoną od dzieciństwa wiedzą. Nie mogę znaleźć w tym nie tylko sprawiedliwości, ale i logiki. Przyzwyczajono nas do wysokiej samooceny. Jesteśmy szczytem Boskiej twórczości, wręcz arcydziełem. Zadajmy proste pytanie: dlaczego w nas tyle  obrzydliwości  i zła, do którego wstręt czuje ten, który nas stworzył, nasz Ojciec Niebieski?
Natura ludzka wiecznie narażona jest na zło, ma wiele wad i niedoskonałości, grożą jej choroby, ludzkie życie kończy się starością, po której przychodzi śmierć, a po niej – wedle nauk – piekło! Piszę piekło, bo czyż człowiek w ciągu jednego życia  jest w stanie osiągnąć to, czego od niego wymagają?
Prawie wszystkie religie świata ukazują zagniewanego Boga, który przywołując człowieka do porządku, musi  go karać  potopem, stosem czy jeszcze  innymi klęskami. Czy o mściwym ojcu można powiedzieć, że jest dobry? Czy dobry, kochający ojciec chce oglądać swe dziecko wciąż niegodne, zalęknione, obwiniajce i kajające się? Czy tak przedstawiony Bóg, karzący za błędy, do których przecież może nie dopuścić,  jawić się  ma jako Doskonałość i Dobroć, czy też bardziej jako wyzuty z uczuć twór? Pisząc to, nie sprzeciwiam się  Bogu i nie neguję Jego istnienia ale odrzucam obraz, jaki stworzyła Mu religia!
A jak jest z Duchem Świętym? Przytoczę w tym miejscu słowa zasłyszane podczas nauk rekolekcyjnych: „Duch Święty  jest jak wiatr. Nigdy nie wiadomo jak, gdzie i z jaką siłą uderzy”. Podoba mi się to i zgadzam się z tym stwierdzeniem. Jak jednak ma się ono do koncepcji Boga, a tym samym Ducha Świętego? Skoro nie wiadomo jak i gdzie powieje oraz z jaką siłą uderzy, to dlaczego nie wolno odczuwać go swoim sercem tak, jak On rzeczywiście objawia się człowiekowi? Gdzie tu jest miejsce na otwartość wobec Ducha, o której również tyle się mówi, skoro wolno nam odczuwać tylko tyle, ile nam pozwolono? Przecież  Bóg jest nieodkrywalny i nieznajdywalny, jeśli już, to można Go tylko odczuć. Twarzą w twarz nikt Go nigdy nie widział, skąd więc takie przekonanie, że do jednego przemawia Bóg a drugi ma halucynacje lub jest pod wplywem sił nieczystych? Na przestrzeni dziejów chrześcijaństwa nieraz zdarzało się, że bardzo srogo karano za niepoprawność religijną wyznawców, którzy w innych sytuacjach historycznych uznani byli za wzory do naśladowania. Przecież te sprawy są tak delikatne, subiektywne i opierają się tylko na odczuciach a nie na wiedzy! Czy warto było poświęcać tyle istnień ludzkich i prześladować za odmienną wrażliwość? Czy odmienną to znaczy gorszą? To juz na szczęście, w ogólnym rozrachunku, Bóg sam rozsądzi.
Nie godzi się chyba nieodgadnionego Boga nieudolnie dookreślać, czyli ograniczać „stąd – dotąd”, skoro naprawdę wszyscy tak niewiele wiemy.  Patrząc na okazałe budynki, świątynie, które rosną jak grzyby po deszczu, można by stwierdzić, że religia przeżywa rozkwit. Czy tak jednak jest w rzeczywistości? Przecież to nie te zimne kamienie, ani cegły świadczą o stanie naszego ducha, ale nasze gorące serca!  To one powinny  być światynią!
Dlaczego ci, którzy nas nauczają  o doskonałości Boga, studiujący wiedzę o Nim, zgłębiąjacy Jego istotę, ci, którzy twierdzą, że religia jest lekarstwem na całe zło, kompromitują się na taką skalę, oddalają od Boga na całe lata świetlne? Co zawodzi Bóg czy człowiek?
I takie są moje rozmyślania po czterdziestce… Rozmyślania o Bogu i oddającym mu hołd, niedoskonałym człowieku. O Bogu, któremu taki hołd potrzebny jest „jak umarłemu kadzidło”.  Po cóż bowiem Panu Bogu hołd beznadziejnego człowieka? Dlaczego Doskonołaść wymagać by miała uznania od niedoskonałości?
A na koniec dodam, że w tej mojej wolności, na jaką sobie po czterdziestce pozwoliłam, czuje się bliżej Boga niż kiedykolwiek wcześniej. W moim sercu zrobiło się więcej miejsca na tolerancję i akceptację wobec innych ludzi, innych religii, a więc mniej nienawiści  i pychy, którą, jako katolicy, szczególnie się wyróżniamy, a co przejawia się choćby w  daleko posuniętej arogancji wobec innych wierzeń oraz ignorancji wobec zasad innych religii. Nie dopuszczamy do siebie takiej możliwości, że to nie my, ale np. buddysta może mieć  z Bogiem więcej wspólnego, ponieważ, rozumiejąc wartość każdego boskiego stworzenia, szanuje je i nie zabije nawet mrówki.
Dlatego wierzę w jednego, jedynego Boga, który dał człowiekowi wiele sposobów na zgłębianie tajemnic życia, który nie dba, jakim imieniem Go nazywamy, bo na tytułach zależy jedynie głupiemu i pustemu człowiekowi!
I wydaje mi się, że pomimo wszystko, mam o Bogu o wiele lepsze zdanie od tych, którzy fałszywie Go przedstawili. Uważam, że jest On rzeczywiście Doskonałością, że jest Najwyższą Inteligencją, że jest Prawdziwym Stwórcą, który w  chwili tworzenia z rozmachem i bez ograniczeń, na swoje podobienstwo dał człowiekowi wolną wolę i wybór.
Czasem nierozsądnie się z tą wolnością obchodzimy,  ale wynika to stąd, że zapomnieliśmy, kim naprawdę jesteśmy. Na szczęście wierzę, że dobry Bóg dał nam na odświeżenie pamięci trochę więcej czasu niż jedno ludzkie życie, a taka wizja  powinna być pocieszeniem nie tylko dla szarych ludzi, ale również dla tych, którzy tę możliwość z pewnych powodów, kiedys wykluczyli.

Złotobrązowa.