Wszystkie wątki, jakie poruszam na tych stronach, każde omawiane zagadnienie czy problem, poparte są moim własnym doświadczeniem, moimi wewnętrznymi poszukiwaniami i przemyśleniami, którymi postanowiłam się podzielić. Z kilku ważnych dla mnie powodów.
     Po pierwsze: być może mój przykład, ukazujący osobiste zmagania, pomoże choćby jednej ludzkiej istocie podążającej podobną drogą do wolności wewnętrznej. Wolności, którą  możemy wyłacznie dać sobie sami.
     Drugim powodem tych „odsłon” jest uwalnianie, poprzez słowo pisane, pewnego ładunku energii, który od dawna się tego domaga. Dzięki temu procesowi łatwiej jest mi obserwować samą siebie i dostrzegać krążące w mojej przestrzeni potencjały, które mają szansę ujrzenia światła dziennego w postaci idei czy myśli płynących wprost z mojego serca. Każdorazowym kontaktem z moją pasją, obojętnie czym ona by była: tańcem, malowaniem obrazów czy też pisaniem, wchodzę w stan drugiej uwagi. Można to zjawisko nazwać również medytacją dynamiczną: kiedy łącząc się ze swoim sercem, oddaję się cała temu zajęciu, wydobywając z siebie to, czego świadomy umysł nie dostrzega.
     Pisanie zatem jest dla mnie jedną z form medytacji, pozwalającej mi zrozumieć różne płaszczyzny swojego życia.
     Tym razem pragnę poświęcić moje rozważania – strachowi.
     Niemało go było w moim życiu i, jak się okazuje, mimo usuwania go warstwa po warstwie, wciąż jeszcze gdzieś w zakamarkach jakaś ukryta jego forma wyłania się, dając o sobie znać.
     I tu nasuwa się pytanie: kto jest mocniejszy – my czy nasz strach? Czy wobec naszego strachu jesteśmy bezradni? W jaki sposób mierzyć się z nim tak, aby nie urósł w siłę i nie tylko nie pokonał nas, ale mógł być wręcz naszym sprzymierzeńcem?
     Wszystko czego doświadczamy, bez względu czy utożsamiamy to ze Światłem czy też z Ciemnością, służy jakiemuś celowi. Zdążyłam się też przekonać, że tam, gdzie „najciemniej”, można znaleźć cenny skarb, który odkryty przez nas, z pewnością przysłuży się do naszego wzrostu duchowego.
     Jak już pisałam: nie miałam szczęśliwego dzieciństwa. Lata te pozostawiły we mnie ślad w postaci lęków i bardzo zawężonego zaufania do siebie i świata – w wyniku czego zamknęłam się w sobie. Wszystkie moje przemyślenia i zmagania pozostawały w obrębie mojej duszy i w umyśle. Bojąc się ludzkich osądów – choć problem nie dotyczył bezpośrednio mnie, ale mojego Ojca – nie chciałam, aby świat o nim wiedział. Najbezpieczniej więc dla mnie było – milczeć.
     A milczenie podszyte było strachem. Opanowywał mnie paraliżujący strach przed wypowiadaniem się przy jakiejkolwiek okazji, nawet w latach szkolnych w klasie, kiedy wzywana byłam do odpowiedzi. Choć materiał miałam opanowany i byłam przygotowana, niejednokrotnie nie wypadałam dobrze. Natomiast wykazywałam się w pracach pisemnych, kiedy nie musiałam posługiwać się głosem.
     Jak wiemy, człowiek to nie tylko fizyczna powłoka, ale również ciało energetyczne. Co działo się ze mną, kiedy energia słów nie była uwalniana? Skumulowana i wciąż blokowana, zaatakowała tarczycę, która umiejscowiona jest na poziomie czakry gardła, odpowiadającej za komunikowanie się. Długoletnie, nie odkryte przez lekarzy problemy z tym gruczołem, doprowadziły mnie do nerwicy i osłabienia całego ciała.
     Wszystko, o czym piszę, przez długi czas pozostawało dla mnie zagadką, której nie mogłam rozwiązać. – Skąd się to wszystko wzięło? – pytałam. – Przecież niejedno dziecko miało podobne problemy, a jednak nie przeszkadzało mu to w mówieniu!
     Mijały lata… W wyniku operacji pozbyłam się chorej tarczycy, ale, jak się okazało, nie problemu. Blokady w mówieniu i towarzyszący temu strach nie ustępowały. Dopiero po pewnym czasie, kiedy zagłębiłam się w sprawach dotyczących świadomości i w szerzej pojętej duchowości, dotarło do mnie, że choroby to nie kara od Boga czy też niesprawiedliwy przypadek, ale zupełnie coś innego! To utrata harmonii i wewnętrznej równowagi, to niedawanie sobie prawa do miłości samego siebie. To bycie w opozycji do własnego wewnętrznego Boga, to niezgoda z własnym „Ja”. Innymi słowy: choroba to odbicie naszego życia, a każdy chorobowy symptom to ważna informacja dla nas od naszej duszy! To jej wołanie. Tak! Dzisiaj jestem przekonana, że w taki oto sposób Wszechświat/Bóg informuje  nas o życiu w sprzeczności z własną duszą, co w dalszej konsekwencji przekłada się na nasze ciało fizyczne – bo czemu miałaby służyć choroba, jeśli nie temu?
     Choroby to następny rozdział, którym warto się zająć, ale ja pragnę wypowiedzieć się na temat strachu – choć oba zjawiska ze sobą sąsiadują, bo przecież od strachu do choroby, jak się okazuje, niedługa droga.
     Czym tak naprawdę jest strach? Podobnie jak Miłość, jest jedną z części Stworzenia. Jest w gruncie rzeczy czymś, co prowadzi nas w nieznane, co pozwala nam odkrywać siebie i świat. Strach sam w sobie nie jest zły. Złe jest osądzające podejście do niego i etykietka, jaka do niego przylgnęła, wmawiające ludziom, że jest czymś negatywnym! Jeśli cokolwiek już nazywamy negatywnym, to tych, którzy ów strach świadomie tworzą i wykorzystują, aby pogrążać kolejne pokolenia w ciemności, strasząc piekłem, diabłami, Apokalipsą czy wojnami!
     Choć teraz, tak naprawdę, nawet od osądzania ciemnej strony jestem daleka. Poznając mechanizmy działania Wszechświata, wiem, że Ciemność to również nasze „lustro” i nie manifestowałoby się ono, gdyby go w naszym wnętrzu nie było. Tak trafne jest w tym miejscu powiedzenie: „Chcesz zmienić świat, zmień siebie”, a całe zło zniknie.
     Ale wracając do tematu… Jakże często wzmacniamy uczucie strachu poprzez zasilanie go  dodatkowymi negatywnymi emocjami, poprzez stawianie mu oporu. A jak się okazuje, można go zaakceptować i traktować bardzo naturalnie: jako coś, co po prostu jest obok miłości i innych uczuć.
     Najczęściej jednak „dolewamy oliwy do ognia”, potępiając go i odrzucając, a czasem spychając na dno serca. Wówczas strach staje się naszym wrogiem i urasta do wielkich rozmiarów – czyli ma tzw. wielkie oczy. A taki strach nie tylko paraliżuje i obezwładnia nas, ale blokuje w rozwoju, nie pozwalając nam zrobić kroku do przodu. Nie możemy zatem wkraczać w cenne doświadczenia życia, które mogłyby poszerzyć naszą świadomość.
     I ze mną tak właśnie było. Do pewnego czasu obficie karmiłam swój strach. Trwało to do momentu, kiedy miałam już po prostu dość i zmęczona zaprzestałam z nim walki. Postanowiłam go zaakceptować i „otoczyć opieką”.
     Co się okazało? Strach, któremu ulegałam, nie pochodził tylko i wyłącznie z doświadczeń obecnego życia. W tym życiu on się tylko jakby przypominał. Dawał mi znać, że zaistniało coś, czego nie uwolniłam wcześniej. Nie rozświetlone – a tym samym nie uwolnione – sytuacje i doświadczenia jednego wcielenia, stają się naszym bagażem, który przenosimy do następnego życia. I wtedy albo powielamy wcześniejsze programy i kontynuujemy wciąż to samo, skazując siebie przez wieki na podobne lekcje – albo też budzimy się i ze zrozumieniem kładziemy temu kres.
     Człowiek podświadomie czuje, jakie doświadczenia mocno zapisały się w jego duszy w innych wcieleniach. Wystarczy zaobserwować, jakie zdarzenia budzą w nas największe emocje, co nas wyprowadza z równowagi, co przynosi ból i w jakich sytuacjach się boimy. To wszystko mówi nam o nas. Często oglądając filmy, potrafimy pewne sceny szczególnie mocno przeżywać, choć u innych niekoniecznie wzbudzają takie same uczucia. Dzieje się tak dlatego, że każdy z nas ma inne, nieuświadomione, ale odczuwalne doświadczenia z Przeszłości i tym samym inne płaszczyzny życia do uzdrowienia.
     Ja również niektóre sytuacje odczuwałam bardzo boleśnie i dotkliwie. W jednym z moich wcieleń, jak się dowiedziałam, byłam maltretowana za wolnomyślicielstwo. Wiadomo, co to określenie oznacza. Można się więc domyślić, że poniosłam karę za prawdy swego serca, które miałam odwagę głosić.
     I tu kryła się przyczyna mojego dotkliwego problemu, bowiem wydarzyło się coś, co spowodowało moją blokadę, co zaszczepiło we mnie strach przed wypowiadaniem się. Mój „demon” był  więc skrywającym się w Przeszłości aspektem mnie samej, który tam utknął. Dlatego to nie sytuacja w domu była powodem mojego zamknięcia się. Ona była tylko przypomnieniem o zablokowanej części mojej energii, która wciąż domagała się uwolnienia.
     Zrozumienie i świadomość przynoszą uzdrowienie. Nie ma innej drogi do pokonania strachu jak ta, w której spotykamy się z nim „twarzą w twarz”. Ucieczka nie jest rozwiązaniem. Nie sposób żyć i uciekać przed każdą możliwością wypowiadania się.
     Dlatego postanowiłam terroryzującego mnie „demona” przechytrzyć i zamiast traktować go jak wroga – dodając mu tym samym siły – zaczęłam go akceptować, a on, w miarę upływy czasu… „rozpuszczał się”! Choć do dzisiaj nie czuję się komfortowo przemawiając, nie uciekam już od każdej nadarzającej się ku temu okazji.
     Pewnie nie jest też przypadkiem, że Wszechświat postawił na mojej drodze przyjaciółkę, która szkoli studentów w zakresie pracy mózgu, samodoskonalenia i świadomości . Jak się okazuje, ja, która swoją wiedzę czerpałam z zupełnie innego źródła i zdobyłam ją w oparciu o rozwój duchowy, mogę się z nią bardzo dobrze porozumieć. I jest to tak daleko idące zrozumienie, że od czasu do czasu jestem przez nią zapraszana na uczelnię jako wykładowca! I tu nie chodzi o przechwalanie się, choć jest to dla mnie miłe, ale o podkreślenie faktu, jak bardzo można wyjść swojemu strachowi naprzeciw!
     Wszystko mogłoby się wydawać przypadkiem, ale ja wiem, że takowych nie ma, bo to, co spotykamy: każdego człowieka i każdą sytauację, przyciągamy do siebie jak magnes. Czyż propozycja tychże wykładów nie jest odpowiedzią na powziętą przeze mnie decyzję zmierzenia się ze swoim „demonem”?
     Dlatego, jeśli mogę coś doradzić w tej kwestii czytającym niniejszy tekst: nie uciekajcie przed własnym strachem, ale wchodźcie głęboko w siebie i własne uczucia, rozpoznając je. Pozwólcie odejść tym przebrzmiałym cierpieniom i obawom, które niepotrzebnie powracając, zatruwają obecne życie. Zapewniam Was, że warto, bo wynurzając się z ciemności, zobaczycie wreszcie jasne światło i odczujecie upragnioną wolność.
     Być może opisana przeze mnie przygoda z własnym strachem, a właściwie z jednym przejawem strachu – bo jak wiemy, jest ich wiele – przysłuży się komuś. Wielu przecież ma w sobie ukryte lęki i obawy, np. przed ośmieszeniem się czy też strach przed nowym wyzwaniem, przed zmianą czy jeszcze czymś innym. Cokolwiek by to było, zawsze wiąże się z poczuciem separacji od Źródła i z cierpieniem.
     Dlatego warto się zająć tym, co odczuwacie szczególnie dotkliwie, co wywołuje w Waszym sercu uczucie strachu. Może to być ślad przeszłych wcieleń, który mocno zapisał się w podświadomości i w związku z tym Wasz umysł odtwarza wciąż te same emocje przy podobnym, choćby niewielkim problemie. Umysł ma zdolność kojarzenia zaistniałego zdarzenia z przeżytą niegdyś traumą.

     Tak więc nie bójcie własnego strachu, bo w istocie ma on tylko „wielkie oczy” i  sam w sobie nie jest szkodliwy, a przy odpowiednim podejściu do niego, może posłużyć jako drogowskaz do nowej, lepszej rzeczywistości.

                                                                                          Złotobrązowa

 

     Rozważania na temat fundamentalnych aspektów ludzkiego życia mogą dotyczyć np. naszego kontaktu z Bogiem, modlitwy, wyborów moralnych, ale również sprawy tak zwyczajnej i, wydawałoby się, prostej jak… oddychanie.
     Oddech – również i on, jak zdążyłam się przekonać na swojej drodze rozwoju duchowego – ma niemałe znaczenie. Warto zauważyć, że w kulturze zachodniej był do tego czasu trochę niedoceniony. Piszę „był”, gdyż zauważyłam, że obecnie wszystko ulega zmianie i poszukujący wiedzy człowiek coraz bardziej otwiera się na inaczej pojętą duchowość, w której wielką rolę odgrywa proces zwany świadomym oddychaniem. Dzięki niemu człowiek zaczyna zdawać sobie sprawę zarówno ze swojego wnętrza, jak i swej „powłoki zewnętrznej”. Oddech jest tym, co wiąże ze sobą te dwa obszary ludzkiego istnienia.
     Wiele prawd dotyczących oddechu przekazują nam indyjscy jogini twierdzący, że oddech jest bramą do doskonałości. Również mistrzowie buddyjscy odsłaniają niejedną tajemnicę tego procesu.
     Co możemy zyskać dzięki świadomemu oddychaniu i w jaki sposób możemy sobie pomóc prawidłowo oddychając?
     Ponieważ oddechowi poświęconych jest wiele publikacji oraz stron internetowych, wiedza na ten temat jest dość obszerna i łatwo dostępna dla każdego, skupię się tylko na podstawowych sprawach związanych z tym zagadnieniem. Powołam się tu na własne doświadczenia i obserwacje.
     Oddech jest nieustającą funkcją naszego organizmu i wydawałoby się, że wszyscy wiemy, jak oddychać. Ale czy tak jest w istocie?
     Gdy byliśmy dziećmi, uczono nas pisać, czytać, wychowywano nas, ale rzadko kiedy dawano wskazówki i uwagi dotyczące oddechu. Z tą kwestią pozostawaliśmy zdanymi na samych siebie. Często zdarzało się, że nasz oddech był za szybki, innym razem tak płytki, że  kończył się ledwo w klatce piersiowej, bo najważniejsze było, żeby w ogóle zaistniał. Często mówiło się: „oddycha – znaczy: żyje!”. Ale czy to jest życie?
Okazuje się, że oddech jest  nie tylko procesem biologicznym, ale i emocjonalnym, a nasza psychika jest z nim mocno powiązana. Ileż to razy w ciągu dnia jego rytmiczność zmienia się pod wpływem tego, co przeżywamy albo pod wpływem myśli, jakie nas nawiedzają.
     Kiedy oddychamy świadomie, koncentrując się na samym procesie oddychania, czyli obserwując, a raczej odczuwając, powietrze wpływające nam przez nozdrza, idące w głąb naszego ciała – uwalniamy nasz  umysł. Pozwalamy odpłynąć naszym myślom, problemom, nie załatwionym sprawom, tworząc przestrzeń, w której wreszcie możemy poczuć, że istniejmy.
     Dla niektórych nie jest łatwe znalezienie się w danej chwili w tak zwanym „Teraz”. Jednak praktykowanie świadomego oddechu jest doskonałą, nieuciążliwą metodą pomocną w osiągnięciu tego stanu. Kiedy nie rozpamiętujemy przeszłości lub też nie wybiegamy w przyszłość, znajdujemy się właśnie w chwili obecnej, czyli w – nie bez przyczyny tak nazywanej przez niektórych – „boskiej chwili”. Kiedy uciekamy z „Teraz”, przepada nam teraźniejszość, czyli po prostu nie żyjemy w pełni!
     Dlatego też niektórzy, nieustannie obciążeni problemami, nie dość, że nie rozwiązują sensownie swoich życiowych spraw – bo nie sposób w zmęczonym, zagmatwanym umyśle odszukać właściwego rozwiązania – to nie potrafią się również niczym prawdziwie i szczerze cieszyć. Wszystko, czegokolwiek doświadczą, nawet najradośniejsze chwile, pokryte będą cieniem tychże problemów. W konsekwencji nie będą doświadczane w pełni i nawet mogą pozostać niedostrzeżone.
Kiedy po raz pierwszy dowiedziałam się o świadomym oddechu – nie dowierzałam. Lekceważyłam wszystkie docierające do mnie informacje, aż wreszcie, przynaglona stanem  zdrowia, postanowiłam spróbować. Zaczęłam od dosłownie pojedynczych, świadomie łapanych oddechów. Było to nieudolne, bo jak się okazało, opanować umysł nie jest rzeczą łatwą, a nie ma takiej możliwości, aby oddychać świadomie i równocześnie myśleć o czymkolwiek.
     Jednak: trening czyni mistrza – i w miarę upływu czasu proces ten wydłużał się do trzech, pięciu, a nawet dziesięciu oddechów. Potem oddychałam świadomie kiedy tylko przypomniałam sobie o tym: podczas prowadzenia auta, oglądając telewizję, słuchając muzyki, stojąc w kolejce…
     W pewnym momencie zauważyłam, że mój umysł „zwolnił” i ku mojemu zdziwieniu – w ciągu dnia – zaczęły pojawiać się coraz dłuższe momenty, kiedy będąc w „Teraz” zapominałam o wszystkim i zanurzałam się w „słodkim błogostanie”. Okazuje się, że opanowanie umysłu jest możliwe i choćby to było na początku tylko częściowe i krótkotrwałe, daje człowiekowi wielką ulgę, przynosi pozbycie się niepotrzebnego balastu, a zdający sobie sprawę z tego wszystkiego człowiek zaczyna rozumieć, że dzięki świadomemu oddechowi jest w stanie dysponować i zarządzać umysłem według swoich potrzeb.
     Często dzieje się tak – i znam to ze swoich przeszłych doświadczeń – że jest odwrotnie: to nasze rozbiegane, nieopanowane myśli rządzą nami, tworząc chaotyczna rzeczywistość, a rozum wymyka się spod kontroli i przestaje być „narzędziem w naszych rękach”.
     Świadomy, wprowadzony w głąb ciała oddech, rozprowadza w nim energię, której tak wiele tracimy nie tylko na naszą aktywność w ciągu dnia, ale i na niepotrzebne, natrętnie atakujące nas myśli. I właśnie dlatego ta funkcja jest tak cenna i ważna.
Cały proces zaczyna się już od samej obserwacji siebie i swojego oddechu, bowiem obserwowanie już czyni nas świadomymi. Ludzie, którzy łatwo ulegają emocjom, którzy szybko się stresują, oddychają również bardzo szybko i płytko jednocześnie. W ciele energetycznym, które także posiadamy, powstają wówczas blokady, energia przestaje krążyć, a w dalszej konsekwencji osłabiony zostaje system immunologiczny. Wtedy nasze fizyczne ciała chorują.
     Zwiększony przepływ energii wpływa więc na  proces samoleczenia naszego ciała. Ludzie szczęśliwi, optymiści oddychają „pełną piersią”, czyli głęboko i swobodnie. Dlatego rzadziej dopadają ich choroby i różne niedomagania.
     Ciało ludzkie niejednokrotnie czuje się „niedokarmione” energetycznie i gdy się tak dzieje,  samo o energię się doprasza. Zaczynamy wtedy ziewać. Ziewamy nie tylko wtedy, gdy chce nam się spać, ale również wtedy, kiedy nasze ciała chcą „podładować akumulatory”. Dostarczana wraz z oddechem energia pobudza wszystkie komórki, stające się dzięki niej bardziej efektywnymi, nie mówiąc o mózgu, którego ożywione energią neurony – uaktywniają go. Człowiek wypełniony energią jest radosny i pełen życia. Nie bez przyczyny o ludziach, którzy nie maja siły, werwy i ochoty na nic, mówi się, że są bez energii – bo w istocie jej nie mają!
     Dlatego zachęcam wszystkich do poświęcenia kilku choćby minut w ciągu dnia na doskonalenie swojego oddechu i pozwolenie sobie na pobierania tego bezcennego lekarstwa, które Bóg/Wszechświat oferuje nam za darmo. Wchłaniana wraz z każdym oddechem życiodajna energia, zwana również Praną, jest dostępna dla każdego i w każdej ilości. A jakże często nie wiemy nawet o jej istnieniu! To ona odmładza i leczy nasze ciała. Ona sprawia, że nasze zmysły stają się bardziej wyczulone, a system nerwowy regeneruje się. Ona dodaje mocy naszym zdolnościom twórczym, usuwa zmęczenie i powoduje, że wypełniony nią człowiek – promieniuje, a jego pozytywne wibracje oddziałują na otoczenie.
     Pragnę jeszcze dodać, że dzięki świadomemu oddechowi pozbyłam się uciążliwej bezsenności, dręczącej mnie od bardzo wielu lat. Na skutek doświadczeń z przeszłości w mojej świadomości neuronowej zaistniał program-zaburzenie, będący śladem tych doświadczeń. To, co nie pozwalało mi zasnąć, to były moje myśli, które generował ów program.
     Na szczęście na mojej drodze stanął ktoś, kto pomógł mi odkryć prawdziwą przyczynę bezsenności i zapewnił, że dzięki metodzie oddechowej, którą dla mnie opracował, można zaburzenie z  powodzeniem usunąć. Aby wyłączyć ten program, musiałam postarać się o czystość umysłu, w czym pomogła mi stosowana codziennie przed zaśnięciem metoda oddechowa, która z dnia na dzień starannie i z coraz lepszym skutkiem blokowała ten program. Bezsenność została opanowana. Nie udało się to od pierwszego razu, ale muszę przyznać, że warto było zastosować się do rady i pooddychać świadomie, aby wreszcie – po trzydziestu latach – odrzucić wszelkie środki nasenne!
     Dajamanti Sek-Ki, Przyjacielu – dziękuję!!!
     Poniżej zamieszczam materiały, które mogą pomóc w doskonaleniu świadomego oddechu:
     Oddech Życia

http://www.crimsoncircle.com/Shaumbra/Oddech%C5%BBycia/tabid/6638/Default.aspx

     Oddychanie całym ciałem: